cicho

Cicho Boską spełniać wolę!


Cicho Boską spełniać wolę,
Cicho bliźnim ulżyć dolę,
Cicho kochaj ludzi, Boga.
Cicho - oto święta droga!

Cicho z swymi dzielić radość,
Cicho wszystkim czynić zadość,
Cicho innych błędy znosić,
Cicho życzyć, błagać, prosić.

Cicho zrzec się, ofiarować,
Cicho ból swój w sercu chować,
Cicho jęki w niebo wznosić,
Cicho, skrycie, łzą się rosić.

Cicho, kiedy ludzie męczą,
Cicho, gdy pokusy dręczą,
Cicho zmianę życia znieść,
Cicho krzyż z Jezusem nieść.

Cicho Jezus w Hostyi Sam,
Cicho - milcząc - mówi nam:
Cicho ufaj Zbawcy Swemu,
Cicho tęsknij, wzdychaj k’Niemu.

Cicho z cnoty zbieraj plon,
Cicho, aż nadejdzie zgon;
Cicho ciało spocznie w grobie,
Cicho da Bóg niebo Tobie!

L. 1045. Pozwalamy drukować
Z Książęco - Biskupiego Konsystorza
Kraków, d. 1. marca 1907
Jan Kard. Puzyna

  • od moich święceń kapłańskich mam w brewiarzu kopię tego wiersza wykonaną na peregaminie
  • pierwszy werset uczyniłem mottem mojego kapłańskiego życia
  • o tym wierszu przeczytałem opowiadanie

Brat wszystkich ludzi
Młody redaktor wysiadł na stacji z pociągu i w pierwszej chwili nie widział nic, tylko bezkresne śniegi. Po wydmach rozpoznawał, że uczciwa zawieja przeszła nad tą miejscowością. Gdy doszedł do jako tako przetartej drogi, zauważył w oddali dwie wieże kościoła. Tak, to tu. Poznał wieże, bo oglądał je w redakcji na zdjęciach. Właśnie śpieszył, by przeprowadzić wywiad z proboszczem i z mieszkańcami, pisał bowiem reportaż o tym zabytkowym kościele.
Po dojściu do wioski zobaczył stojące na pop biczach samochody, traktory, wozy i sanie. Najwięcej ich było na placu przed kościołem.
- Odpust, czy co? – pomyślał.
Skierował się do drzwi świątyni. Olbrzymi kościół był zatłoczony ludźmi. Przecisnął się do przodu i oto ujrzał na środku kościoła trumnę na katafalku. A więc był to pogrzeb i to kogoś znakomitego. W prezbiterium było kilkudziesięciu kapłanów, wśród nich biskup. Na ambonie kaznodzieja głosił kazanie. Mówił o zmarłym. Redaktor włączył dyskretnie magnetofon. Wiedział już, że nic nie wyjdzie z reportażu, ale przynajmniej będzie mógł coś napisać o obrzędach pogrzebowych. Nachylił się do stojącego obok mężczyzny.
- Kto to umarł?
- Pan Stanisław.
- Kim on był?
- Bratem.
- Czyim bratem?
- Jak to czyim? Naszym.
- Pańskim bratem?
- I moim i nas wszystkich. To był brat zakonny.
- Nie gadajcie w kościele! – ofuknęła jakaś niewiasta.
Redaktor zamilkł i zaczął słuchać kazania.
- Trudno jest mówić o kimś – głosił kaznodzieja – kto nie wpływał na bieg historii, wokół którego nie powstawały legendy, kto nie piastował żadnych urzędów, kto całe życie musiał słuchać innych. Jeszcze trudniej jest przeciwstawić sylwetkę człowieka, który sam skrzętnie zacierał ślady swoich czynów, kto na kilka dni przed przeczuwaną śmiercią spalił wszystkie swoje rzeczy osobiste, pamiątki i dokumenty, a wyjeżdżając do szpitala, zostawił swój pokuj tak uprzątnięty, że następca mógł się od razu wprowadzić. Takim człowiekiem był ś.p. brat Stanisław, który przed czterema dniami zapukał do bram wieczności, by zdać sprawę ze swego włodarstwa.
Przeżył on na tym łez padole siedemdziesiąt osiem lat, z tego prawie pięćdziesiąt w zgromadzeniu. Przeżył te lata w wielkiej cichości, niepostrzeżenie. Wydawać by się mogło, że wprost niezauważalnie. A jednak musiał zwracać na siebie uwagę innych, skoro dziś, na tej Mszy świętej żałobnej, na jego pogrzebie, cały kościół zapełnił się wiernymi, jak na największe święto, skoro ministranci płaczą, a młodzież szkolna samorzutnie zwolniła się z lekcji, by złożyć kwiaty na jego trumnie, skoro odprowadza go an wieczny odpoczynek ponad osiemdziesięciu współbraci i okolicznych księży, z księdzem biskupem na czele, mimo że drogi są pozawiewane, a dojazd bardzo utrudniony.
Przyjrzyjmy się, jak wyglądało jego Zycie. Urodził się w 1902 roku pod Krakowem. Był trzecim dzieckiem spośród siedmiorga, którymi Bóg obdarzył jego rodziców. Wychowywany był w duchu religijnym. Jako mały chłopiec został ministrantem i już wtedy pokochał Dom Boży i ołtarz. Nie ograniczał się do usługiwania przy Mszy świętej, ale chętnie pomagał w kościele parafialnym przy różnych zajęciach. Troska o Dom Boży wyniesiona z rodzinnego domu, z rodzinnej parafii, towarzyszyła mu przez całe życie. W rodzinnej miejscowości ukończył szkołę ludową. Dalszą naukę uniemożliwił mu wybuch pierwszej wojny światowej. Kiedy jego ojciec i starszy brat zostali powołani do wojska, Stanisław musiał pomagać matce w domu i opiekować się młodszym rodzeństwem. Ciężkie czasy wojny, głód i praca ponad siły, przy słabej i delikatnej konstrukcji fizycznej przyprowadziły go o chorobę, z której wyszedł dopiero pod koniec wojny. Choroba miała także swoje dobre strony. Stanisław mógł wiele czasu poświęcić na czytanie książek ascetycznych, na modlitwę i na rozmyślania o swoim powołaniu, które coraz bardziej się krystalizowało. Po wyzdrowieniu został Stanisław praktykantem piekarskim w pobliskim miasteczku. Po roku wcielono go do wojska. Służbę wojskowa ukończył z wyróżnieniem. Znów zaczął się rozglądać za szkoła, albo za pracą. Dostał się do trzyletniej szkoły przemysłowej, praktykując jednocześnie u piekarza. Zdobył papiery czeladnika i pracował z różnych firmach, by zarobionym groszem pomagać wykształcić się młodszemu rodzeństwu. Nie zaniechał jednak myśli o powołaniu, a chwile wolne od pracy spędzał na modlitwie. Nie wiedział dokąd ma się udać, by w wieku prawie trzydziestu lat zrealizować swoje powołanie.
Będąc kiedyś w Krakowie, wstąpił do kościoła na modlitwę i zauważył kapłana w konfesjonale, zwrócił się więc do niego z prośbą o pomoc w podjęciu decyzji.
- Mam swoje lata - powiedział - nie mam już siły, ani zdrowia, aby wstąpić do seminarium, a chciałbym jednak służyć Bogu i ludziom. Co mam robić?
- Nic prostszego – odpowiedział spowiednik – możesz zostać bratem zakonnym w każdym zgromadzeniu.
- Nie mógłbym jednak być całkiem odciętym od świata. Czuję potrzebę apostołowania, potrzebę kontaktu z ludźmi.
- Możesz więc wybrać jakieś czynne zgromadzenie – pouczał dalej kapłan.
- Tak, ale sam habit będzie stwarzał mur nieufności miedzy mną, a ludźmi, jeśli nie będę kapłanem.
- Wobec tego radze ci zgłosić się do salezjanów. U nich bracia chodzą w zwykłych świeckich ubraniach, nie mają żadnych habitów.
Bezpośrednio po rozmowie zgłosił się Stanisław do wskazanego mu przez spowiednika zgromadzenia i został przyjęty. Pracował potem na wielu placówkach. Spełniał wiele zajęć i pomagał każdemu, kto go tylko o cokolwiek poprosił. Nie będę tu opowiadał o całym życiu poświęconym Bogu i bliźnim. Przytoczę jeden krótki okres, ale jakże charakterystyczny dla brata Stanisława. Oto wybuchła druga wojna światowa. Wszyscy księża musieli opuścić dom. Został tylko proboszcz i brat Stanisław. Opiekował się kościołem, pomagał leciwemu już proboszczowi w pracy duszpasterskiej, uczył po kryjomu dzieci religii, przygotowywał je do pierwszej Komunii świętej, prowadził kancelarię, a gdy zdarzało się, że proboszcz na krótszy, lub dłuższy okres był aresztowany, wówczas brat Stanisław urządzał nabożeństwa w kościele, prowadził z wiernymi śpiew, modlitwy, czytanie Pisma Świętego i utrzymywał wiernych przy wierze, a równocześnie czuwał nad kościołem, by nie dopuścić do żadnej szkody.
Brat Stanisław starał się każdemu wyświadczyć cos dobrego i tym sposobem wszystkich zjednywał. Dobroć była w nim cnota wrodzoną. Ta jego chrześcijańska dobroć wobec każdego, nawet wobec ludzi złych i nieprzyjaznych, uratowała go za czasów okupacji od wywiezienia do obozu. Został kiedyś zagarnięty w łapance i razem z innymi załadowany do towarowego wagonu. Żandarm który ich konwojował, nie mógł z powodu nadmiernej tuszy wsiąść do wagonu. Brat Stanisław podał mu rękę i wciągnął do góry, za co Niemiec kazał mu zeskoczyć i uciekać. Pokazał mu jeszcze drogę, którędy ma uciekać, by nie wpaść w ręce innych żandarmów.
O ile dobroć była mu wrodzoną, to inna cnota, którą się również odznaczał, była zaletą wypracowaną przez ustawiczne opanowywanie siebie. Tą cnotą była jego cichość. Z natury swej był człowiekiem wrażliwym, porywczym i impulsywnym. Umiał jednak nad sobą pracować i czuwał nad wszelkimi odruchami zniecierpliwienia. Gdy coś nie szło po jego myśli, gdy ktoś rob ił mu niesłuszne wymówki, lub zarzuty, natychmiast krew uderzała mu do głowy, twarz czerwieniała, żyły nabrzmiewały, a w oczach zapalały się płomienie. Trwało to jednak zazwyczaj bardzo krótko. Nic w takim przypadku nie mówił. Opuszczał towarzystwo i szedł na modlitwę do kościoła, a potem wracał i najspokojniej w świecie przepraszał, nawet wtedy, gdy faktycznie ktoś inny zawinił. Jeśli był świadkiem jakiejś ostrej wymiany zdań, a jego to nie dotyczyło, starał się uspokoić zdenerwowanych, a powaśnionych pojednać. Aby nie zapomnieć o tym, ze musiał stale przezwyciężać swoją wybuchowość i pracować nad cichością i pokorą. Nosił w swoim mszaliku od dnia pierwszych ślubów zakonnych obrazek z umieszczonym na odwrocie wierszem:

Cicho Boską spełniać wolę,
Cicho bliźnim ulżyć dolę,
Cicho kochać ludzi, Boga,
Cicho - oto święta droga.


 
Cicho z drugim dzielić radość,
Cicho wszystkim czynić zadość,
Cicho innych błędy znosić,
Cicho życzyć, błagać, prosić.


Cicho zrzec się, ofiarować,
Cicho ból swój w sercu chować,
Cicho jęki w niebo wznosić,
Cicho skrycie łzą się rosić.


Cicho, kiedy ludzie męczą,
Cicho, gdy pokusy dręczą,
Cicho zmiany życia znieść,
Cicho krzyż z Jezusem nieść.


Cicho Jezus w Hostii sam,
Cicho milcząc mówi nam:
„Cicho ufaj zbawcy swemu,
Cicho tęsknij, wzdychaj k’Niemu”.


Cicho z cnoty zbieraj plon,
Cicho, aż nadejdzie zgon.
Cicho ciało Spocznie w grobie,
Cicho da Bóg niebo Tobie.

Wierzymy, że dał mu już Bóg niebo za jego ciche Zycie. Jeśli jednak pozostały mu do spłacenia jakiekolwiek rachunki wobec Stwórcy, pośpieszmy mu z pomocą braterską przez nasze modlitwy, sakramenty, Msze święte, dobre uczynki i cierpienia. Starajmy się również wykorzystać przykład jego życia dla naszego własnego zbawienia. Uczmy się od niego ustawicznej pracy nad sobą, opanowania wszelkich odruchów gniewu, złości i zniecierpliwienia. Uczmy się cichej dobroci i pokornej miłości bliźniego, jak również chętnego przyjmowania tego, co Bóg nam sam przeznaczył, albo przez innych ludzi. Amen.
Msza odprawiała się dalej. Redaktor patrzył z niedowierzaniem, że prawie wszyscy obecni szli do Komunii świętej. Potem były egzekwie przy katafalku i ruszył kondukt pogrzebowy na cmentarz: delegacje w wieńcami i kwiatami, długie szeregi ministrantów, klerycy, bracia, księża, biskup. Za trumna rodzina i rzesze wiernych.
Długo trwał pogrzeb. Kiedy po przemówieniach żałobnych spuszczano trumnę do grobu i zaintonowano Witaj Królowo, powszechny płacz i łkanie zapanowało na cmentarzu.
Powoli księża zaczęli rozchodzić się z cmentarza, za nimi wierni. Idąc grupkami do swoich domów, rozprawiali w dalszym ciągu o bracie Stanisławie, wspominając jego zalety. Pozostała jednak na cmentarzu dość spora grupa tych, którzy nie patrząc na mróz i śnieg odśpiewali jeszcze kilka pieśni pogrzebowych, a następnie zaczęli odmawiać różaniec.
Robiło się ciemno. Porywy wichru wróżyły znów zadymkę na najbliższą noc. Kto przyjechał z daleka, musiał pośpieszać, by wydobyć się na główną drogę, dopóki śnieg nie pozawiewał całkiem drogi. Dziennikarz udał się w kierunku stacji kolejowej. Nie napisał reportażu o zabytkowym kościele, ale wyjeżdżał bogatszy duchowo. Po latach obracania się w kręgach duchowieństwa, dopiero dziś zrozumiał istotę powołania pojął, że każdy kapłan, siostra czy brat zakonny, to po prostu autentyczny brat wszystkich ludzi i chociaż ci nie zawsze potrafią docenić go za życia, to jednak odczują to w momencie, gdy go pośród nich zabraknie.

To opowiadanie znajduje się w książce:
Ks. Bronisław Kant SDB, Kto to taki?, Warszawa 1984

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz